16 grudnia 1981 r., trzy dni po wprowadzeniu w Polsce stanu wojennego, wojskowe czołgi sforsowały mur kopalni, a oddziały ZOMO brutalnie stłumiły strajk górników KWK "Wujek" w Katowicach. Na miejscu zginęło sześciu górników, kolejnych trzech zmarło w szpitalu.
Więcej o tym tragicznym wydarzeniu przeczytasz tu: Masakra na „Wujku”. 16 grudnia mija 40 lat od dnia, gdy milicja strzelała do górników
Rozmowa z Robertem Talarczykiem, dyrektorem Teatru Śląskiego w Katowicach
Katarzyna Pachelska, 24kato.pl: Ile pan miał lat w grudniu 1981 r.?
Robert Talarczyk: Niespełna 14.
Pamięta pan dobrze ten czas?
Tak, te wspomnienia na zawsze ze mną zostaną. Mieszkałem na osiedlu przy „Wujku”, przy Wincentego Pola i Mikołowskiej. Mój ojciec i ojcowie moich kolegów z osiedla uczestniczyli w strajku na kopalni „Wujek”. Myśmy z kumplami postanowili się dowiedzieć, co tam się dzieje, ponieważ dzień wcześniej słyszeliśmy czołgi za Parkiem Kościuszki. To był dziwny, niski dźwięk. Później zobaczyliśmy jadące czołgi, które stacjonowały za parkiem. Polecieliśmy, by je zobaczyć. Poszła informacja, że będzie wojsko pod kopalnią. Wszyscy się tam zebrali – rodziny górników, górnicy widoczni za bramą kopalni. Wypatrywaliśmy naszych ojców, ale był za duży tłum. Pobiegliśmy dalej, tam już się zbierało wojsko. W ruch ruszyły armatki wodne, świece dymne – które odrzucaliśmy, bo była tak mała odległość, że świece nie zdążyły wybuchnąć. Zaczęło się robić niebezpiecznie, więc pobiegliśmy w stronę osiedla, na którym mieszkaliśmy. Weszliśmy z moim kuzynem na dach 10-piętrowego wieżowca przy kopalni. Tam zobaczyliśmy kilku starszych panów, którzy siedzieli na wędkarskich stołkach, mieli lornetki i flaszkę. Przyszli oglądać pacyfikację. Z dachu najpierw widzieliśmy przelatujący śmigłowiec, który leciał w stronę kopalni, robił zdjęcia i zrzucał świece dymne. Myśmy mu wygrażali z tego dachu. Jak to potem opowiedziałem matce, to myślałem, że mnie zabije. Widzieliśmy grupujących się zomowców, czołg rozwalający mur kopalni, dymy. Nie słyszałem strzałów, bo był ogólny huk. Opuściliśmy dach, trochę jeszcze bujaliśmy się po osiedlu. Potem zrobiło się już bardzo poważnie. Wypuścili górników, którzy strajkowali. Ojciec wrócił z kopalni i pierwszy raz widziałem, jak się rozpłakał, gdy opowiadał, że zginęło 6 osób (3 później zmarły w szpitalu), jak leżeli na podłodze, na kaflach, a górnicy przychodzili, by im oddać hołd.
35 lat po tych wydarzeniach zrobił pan spektakl w Teatrze Śląskim „Wujek.81. Czarna ballada”. Teraz, na 40. rocznicę pacyfikacji „Wujka”, jest wznowienie tej sztuki.
To spektakl już z nowymi nastolatkami. Tam gra czterech 13,14-latków, którzy odtwarzają chłopaków, którymi byliśmy wtedy. Muzykę napisali Hadrian Filip Tabęcki i Miuosh. Występuje prawie cały zespół Teatru Śląskiego. Byłem niedawno z tymi chłopcami w okolicy KWK "Wujek". Zabrałem ich na dach, skąd sam jako młody chłopak obserwowałem pacyfikację, zabrałem ich pod kopalnię, do powstającej nowej wystawy w muzeum „Wujka”. Oni nie wiedzą nic o tej historii. A przecież o to chodzi, żeby pamiętać, żeby ludzie o tym rozmawiali, wspominali. Nie chodzi o pomniki, tylko o elementarną pamięć.
Dlaczego pan się zdecydował na opowiedzenie tej historii w teatrze? Nie dawała panu spokoju?
Ona mi cały czas nie daje spokoju. To jest tak dramatyczne przeżycie, że do dzisiaj nie jestem w stanie obejrzeć filmu Kazimierza Kutza „Śmierć jak kromka chleba”. Jak pierwszy raz próbowałem zaraz po tym, jak powstał, w latach 90., na widowni w kinie Kosmos było z pięć osób, nikogo już ten temat nie obchodził. Przeryczałem jak dziecko cały seans. Dzisiaj, jak się tylko zaczyna, to muszę wyłączyć. To taka trauma. Może trochę z inspiracji Roberta Ciupy, dyrektora Śląskiego Centrum Wolności i Solidarności pięć lat temu zdecydowałem, że to najwyższy czas, by coś zrobić z tym tematem wspólnie. Powstał spektakl. Mam jednak marzenie, żeby zrobić serial 6-odcinkowy o „Wujku”, w konwencji tego, co zrobił Netflix o Czarnobylu. Z jednej strony to historia górników i ludzi, którzy są tam zamknięci – o tym w dużej mierze jest film Kutza, ale z mojej perspektywy to historia społeczności, która była wokół – o żonach, matkach, dziadkach, zwykłych ludziach. Ja na przykład miałem w tej okolicy nie tylko rodziców, ale też jednych dziadków i drugich, którzy się przenieśli z Załęskiej Hałdy. Fajnie by było zrobić serial o tych ludziach wszystkich, o tej społeczności. Ta społeczność przez te 40 lat od czasu pacyfikacji nigdy się nie podniosła, bo nigdy nie dostała prawdziwego zadośćuczynienia. Bo nie były nimi te wszystkie procesy, ciągnące się latami.
Pamięta pan reakcje ludzi po premierze spektaklu „Wujek.81. Czarna ballada”?
Oczywiście. To była dla mnie jedna z najważniejszych rzeczy w życiu, że ludzie przychodzą i mówią do mnie po ludzku, a nie jak do pana dyrektora: Dobrze, żeś to zrobił, synek. Oni wiedzą, że ja to robię z czystego serca, a nie z koniunkturalizmu. Oczywiście gramy to nie tylko dla tej społeczności, ale też dla zwykłych widzów, którzy też się wzruszają. To nie jest dołujące przedstawienie. Są w nim smutne chwile, ale jest też efektowne, ma świetne piosenki.
Dla pana jako nastolatka, te wydarzenia były pewnie też przygodą?
Jasne. Było wojsko, śmigłowce, czołgi. Co taki chłopak mógł wiedzieć o polityce? Dopiero później dotarło do nas, że byliśmy świadkami tragedii. To było jak „Stranger Things”. Gdy pisałem tekst sztuki „Wujek.81. Czarna ballada”, to właśnie leciał pierwszy sezon tego serialu. Pomyślałem wtedy, że ta moja historia ma dużo wspólnego właśnie z tą produkcją. Wtedy, w 81 roku, wyobrażałem sobie, że helikopter, który latał nad „Wujkiem” był biały, w środku jest papież, który wszystkim błogosławi, a z kopuły bazyliki panewnickiej wylatuje 100 franciszkanów z nunczako zamiast różańców, i nimi łoją zomowców.
Jakie ma pan wspomnienia z samego stanu wojennego? Pamięta pan Jaruzelskiego zamiast „Teleranka”?
Tego akurat nie, ale pamiętam radochę, że nie ma szkoły, tylko dwa tygodnie ferii. Zaraz potem jednak był 16 grudnia, i wszystko nabrało bardziej ponurych barw. Ale z drugiej strony – myśmy wtedy mieli po 14 lat! Było dla nas przygodą wpinać oporniki w klapy ubrań, chodzić na koncerty – np. do nieistniejącej już hali Baildonu na Perfect – zresztą tam nas spałowali, bo próbowaliśmy wejść bez biletu przez okno w łazience. Dopiero wraz z wiekiem przyszła świadomość, co się naprawdę stało. Lata 81-82 były dla mnie czymś między dojmującą tragedią a przygodą.