PRL, lata' 70, propaganda sukcesu. Do lek. med. Jolanty Wadowskiej-Król zaczynają zgłaszać się rodzice z dziećmi z Katowic-Szopienic, które przewlekle chorują. Nikt wtedy nie słyszał o ołowicy albo słyszeć nie chciał. Ówczesne władze nie mogły się dowiedzieć, bo istniało ryzyko zatrzymania badań, które prowadziła lekarka.
„Proszę niedyskutować i nigdzie nie chodzić”
– Media nie mogły się dowiedzieć o tym – wyjaśnia lek. med. Jolanta Wadowska-Król. – To było moim celem. Jakby się dowiedziały to moja praca byłaby wstrzymana. Prosiłam rodziców „Proszę nie dyskutować, nigdzie nie chodzić, będziemy badać te dzieci, będziemy je leczyć, wysyłać do sanatoriów, ale jak najciszej”
„Wyniki były przerażające”
Lekarka dokładnie pamięta datę, kiedy się to wszystko zaczęło. 4 września 1974 r. Do jej gabinetu przychodzi profesor, która oznajmia, że jedno z dzieci ma ołowicę. – Wiadomość ta mnie przeraziła. Natychmiast w tym samym dniu wyrzuciłyśmy wszystkie kartoteki ułożone alfabetycznie, na podłogach rejestracji i układałyśmy je ulicami, nazwiskami rodzin, żeby nam było łatwiej. Natychmiast wypisałyśmy kilkadziesiąt wezwań do badań – opowiada.
Poczta nie przyjęła wezwań, bo ich liczba była zbyt duża. Lekarki nie miały wyjścia, musiały chodzić od drzwi do drzwi i roznosić je same.
„Uważaj bo mogą nas zamknąć”. Wtedy był amok…
Sprawa była delikatna. Władze nie mogły dowiedzieć się o działaniach lekarek.
– Wyniki były przerażające. W tym momencie wiedziałam jaki mam problem, że muszę działać szybko, przebadać dzieci, sprawdzić. Pewnego razu zadzwoniłam do pani profesor. Zakomunikowała „uważaj bo mogą nas zamknąć” . To był moment przyspieszenia mojej pracy. Wtedy amok. Muszę wezwania, muszą te dzieci się zgłaszać do badania…
Pacjenci zgłaszali się do badań w 100 proc.
Rodzice dzieci mieli nadzieję. Nadzieję, że ich pociechy da się wyleczyć. Dała im ją właśnie lek. med. Jolanta Wadowska-Król, która mimo licznych przeciwności nie zaprzestała badań.
– Proszę sobie wyobrazić, że pacjenci zgłaszali się do badań w 100 proc., czego nigdy, nigdzie nie widziałam. To jest dowód na to, jak bardzo wierzyli, że będzie dobrze – mówi lek. med. Jolanta Wadowska-Król. – Leczyłam te dzieci. Kierowałam do badań morfologii. Dzieci były leczone, wracały ze szpitala. Bardzo dużo z nich chodziło do szkoły specjalnej, która była jedną z pierwszych szkół w Polsce, nasza szkoła w Szopienicach. Coś się działo, ale jaka była przyczyna do tej pory tego nie wiedziałam…
Katowice zaczęły działać
Jak opowiada lekarka, już w kwietniu 1975 roku władze Katowic podjęły uchwałę o całkowitym wyburzeniu dwóch ulic. Zrównano z ziemią także kilka domów z najbliższego sąsiedztwa.
– To szło bardzo szybko. Celem moim było, żeby władze się... Władze i tak się dowiedziały, ale po ciuchu. Broń Boże żeby media o tym pisały to wtedy nie było dobre dla tej propagandy sukcesu, która wtedy była. To nie kolidowało z tym – wyjaśnia. – Nie było nic na temat ołowicy, mimo to akcje ratowania tych dzieci i wysyłania ich na kolonie, do sanatoriów się odbywały – dodaje.
Co się działo z pacjentami?
W 1975 roku władze dały rodzinom dzieci chorym na ołowicę, mieszkania w starym budownictwie. Powyprowadzały się do różnych miast. Prawdopodobnie chodziło o to, żeby problem nie był aż tak widoczny w społeczeństwie. Mieszkają m.in. w Katowicach, Siemianowicach, Mysłowicach oraz Świętochłowicach.
– Co prawda ja zapisywałam ich adresy, miałam bardzo szczegółowe wyniki każdego dziecka – mówi lek. med. Jolanta Wadowska-Król. Wiedziała prawie o wszystkim. – Jak rodzice podawali hutę do sądu. Oczywiście odbywały się rozprawy sądowe o odszkodowania, ale to były marne grosze i wielkie utrudnienia. Pisałam pierwsze zaświadczenia, że dziecko chorowało na ołowicę. Nikt nie pisał na kartach wypisowych, że to była ołowica.
Jaki jest los tych dzieci teraz?
– Bardzo dużo dzieci zmarło. Do 50 roku życia dużo dzieci zmarło. Przykład z jednej rodziny – ośmioro było w rodzinie, pozostała trójka